Las Brisas de Amador

Las Brisas de Amador
Uzgadniamy z Markiem , że podnosimy kotwicę skoro świt, tak aby jak najdłużej korzystać ze sprzyjającego pływu. Zjawisko pływów oceanicznych można zauważyć nawet daleko w górze rzek. W odległości 30 nm od oceanu (tak daleko zapłynęliśmy) skok pływu przekraczał 2,5 m. Z tego powodu rzeka płynie czasem w odwrotnym kierunku, i to z dość dużą prędkością - nawet 2 kn.
Jak zwykle nie udało nam się wypłynąć skoro świt - dla Marka ósma rano to było skoro świt. W rezultacie załapaliśmy się jedynie na dwie godziny prądu, który pomagał nam się dostać na ocean. Potem przyszedł przypływ i musieliśmy płynąć pod prąd rzeki.
Po pięciu godzinach żeglugi śródlądowej zbliżamy się do końca zatoki San Miguel. Piękny wiaterek , postawiona genua i grot , wspomagamy się silnikiem, Marek za sterem. Nagle zwrot. Co ten Marek wyprawia ? Genua na wsteczym ! Dzięki silnikowi idziemy jednak do przodu.
- Co robisz ? - grzecznie pytam, a w duchu - matole jeden trzymaj kurs.
- Sieci - woła sternik . Rzeczywiście, drogę zagrodziły nam przypowierzchniowe sieci. Marek w ostatnim momencie zauważył pływaki utrzymujące sieć przy powierzchni. Jeszcze chwila i bylibyśmy w niezłych tarapatach. Wtedy dopiero skojarzyliśmy, że kuterek płynący w odległości kilkuset metrów ciągnie za sobą sieć.
Jak to Marek mówi : co drugi głupi ma szczęście . Tym razem na nas wypadło.
Po chwili okrążamy kuter i płyniemy kursem wprost na Panama City. Bajdewind, ale bez halsowania; cała genua postawiona; Euforia lekko pochylona pięknie pokonuje niewielką falkę. Jednym słowem euforia na Euforii. Niestety szczęście nie trwa wiecznie; wiatr tężeje i refujemy gienię. Po chwili już trzeba ją zamienić na mniejszego foka. Na całe szczęście zamiana nie jest zbyt trudna. Zwijamy genuę i rozwijamy foka. Od razu przyjemniej - jacht nie tłucze o fale, które urosły już do sporych rozmiarów. Pierwotnie planowaliśmy płynąć przez noc , tak aby rano dopłynąć na nasze kotwicowisko.
Marek twierdzi ,że umawialiśmy się nie pływać pod wiatr, zwłaszcza nocą. Korzystamy więc z ochrony jaką daje Contadora i stajemy na boi. Łatwo powiedzieć stajemy na boi. Ale ta noc była bezksiężycowa; ciemno jak.. ( każdy może sobie dokończyć według własnego gustu). Szykuję latarki; zapalamy silnik i zrzucamy żagle. Na kotwicowisku sporo jachtów; krążymy w poszukiwaniu wolnej boi. Latarka początkowo dobrze świeci, ale po chwili przygasa, cholera jasna. Druga w podobny sposób odmówiła współpracy. Kto nie naładował tych baterii ? Najgorzej jak trzeba samego siebie opierdolić. Robię to jednak po cichu. Na całe szczęście Marka czołówka świeci doskonale i znajdujemy jakąś boję. Napis świadczy, że to prywatna boja; ale czy jakiś wariat będzie przypływał po nocy. Jak dobrze po całym dniu żeglugi stanąć na noc w spokojnej zatoce.
O poranku kąpiel w cudownej wodzie, śniadanko i w drogę. Przecież nasza przesyłka z płetwą do samosteru czeka na nas w Shelter Bay Marina. To nas mobilizuje do szybkiego ruszenia w drogę. Po 5 godzinach pięknej żeglugi jesteśmy na miejscu. Te dwa tygodnie spędzone w Panama City sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy wracali do domu.
02.02.2022
Czasem zdarzają się takie dni, że nic nie idzie tak, jak iść powinno. I nie ma znaczenia, czy ktoś zawinił, czy nie. Wszystko idzie jak po grudzie. Tak właśnie jest dzisiaj. Uzgodniliśmy, że wynajmiemy samochód, aby pojechać do Shelter (około 130 km), po drodze napełnimy butlę gazem, a w drodze powrotnej zrobimy zakupy .
Zaczęło się od tego, że w wypożyczalni nie było tych najmniejszych samochodów. Kiedy zdecydowaliśmy się na zbytecznie duży, a co za tym idzie, drogi samochód, nastąpiła konsternacja. Okazało się, że w portfelu nie ma prawa jazdy. Kto, u licha, i po co je wyjął? Oczywiście ja. Robiąc porządki w portfelu stwierdziłem, że szybko się nie przyda i zostawiłem w szafce. Na całe szczęście obsługujący nas dżentelmen przyszedł nam z pomocą, wysyłając swojego pracownika, aby nas zawiózł na jacht wynajmowanym przez nas samochodem. Mała godzinka i byliśmy z powrotem z moim prawem jazdy. Dalej już ruszyło …. Napełnianie butli (poza tym, że nic nie rozumiałem co do mnie mówią i co chcą) poszło szybko. Cena za napełnienie butli - śmiesznie niska - 3,70 Balboa czyli USD. W porównaniu z 25 Euro jakie płaciliśmy na Martynice to drobiazg. Teraz odbierzemy naszą tak długo oczekiwaną płetwę i idziemy na pollo, czyli kurczaka w przydrożny
m barze
zapamiętanym z naszego pierwszego pobytu w Shelter. Tak planowaliśmy. Niestety tego dnia nic nie szło tak, jak zaplanowaliśmy. Okazało się, że naszej przesyłki nie ma. Agent, którego upoważniliśmy do odbioru naszej paczki podobno właśnie to zrobił. Szybki telefon wykonany przez pracownicę biura mariny i już wiemy, że agent (a właściwie nasza płetwa) jest niedaleko, kilka kilometrów stąd. Wsiadamy do samochodu i ruszamy we wskazanym kierunku; w czasie jazdy umówię się z nim dokładnie. I tu znowu zadziałał pech prześladujący nas tego dnia. Nie mamy transmisji danych. Pędzimy więc do sklepu, gdzie można kupić kartę na doładowanie konta. Na szczęście telefon ożył i mogliśmy porozumieć się z naszym agentem, aby ustalić miejsce przekazania paczki. Potem wszystko potoczyło się według ustalonego planu. Z wyjątkiem tego, że nie zjedliśmy pysznego obiadu z kurczakiem i plantanami, tylko jakąś suchą kurę. Ale nic to, przecież mamy n
aszą
PŁETWĘ..
Teraz pozostaje tylko ją dopasować, czyli wytoczyć na wymiar i przyspawać ośkę, na której nasza płetwa będzie się obracać i napędzać linki samosteru. Wykonanie tych prac w Polsce zajęło by mi godzinę; tutaj urasta do problemu. Umówiony wcześniej mechanik nie zjawia się. Płynę więc do wyszukanego w przewodniku jachtu, na którym mieszka spawacz. Spawacz , 76-letni Niemiec o wyglądzie Aleksandra Doby, nie wzbudza mojego zaufania. Zapewnia co prawda, że wszystko może zrobić. Jak się później okazuje, jednak nie wszystko. Może tylko pospawać. Aby wytoczyć ośkę musimy udać się do tokarza, gdzieś tam w Panama City. Na całe szczęście mój Niemiec ma samochód. Jedziemy razem do miasta. Stan techniczny Hondy oraz styl jazdy ani trochę nie przypominają tego czego oczekiwałbym od Niemca. Widać, że nabrał miejscowych przyzwyczajeń. Narzekając na sposób jazdy miejscowych kierowców, sam ścina wszystkie ronda, zajeżdża drogę innym kierow
cą i
trąbi bez ustanku.
O dziwo dojeżdżamy na miejsce bez kolizji. Uliczka, na której znajduje się nasz warsztat nie napawa optymizmem. Hałdy nie sprzątniętych od tygodni, czy miesięcy śmieci, studzienka kanalizacyjna na środku ulicy bez pokrywy (pewnie była żeliwna i ktoś ukradł), domy w stanie opłakanym. Wysiadam i ściskam mocno moją torebkę z pieniędzmi. Wchodzimy do środka zakładu, którego wnętrze przypomina mi zakład kowalski z początków XX-tego wieku. Jakiś trzech facetów o aparycji mafiozów siedzi w środku przy stoliku; żaden z nich nie wygląda na tokarza. Po krótkiej rozmowie, przy pomocy Niemca tłumacza googla i rysunku, udaje mi się uzgodnić szczegóły. Wałek ma być zrobiony na jutro. Zadzwonią, gdy będzie gotowy. Pozostałą część prac, czyli spawanie, wykona mój niemiecki spawacz. Oczywiście, jak było do przewidzenia, następnego dnia nikt nie zadzwonił, w sobotę również. Panama to latynoski kraj; tutaj króluje "maniana". W poniedział
ek
postanawiam pojechać osobiście, by sprawdzić, jak wygląda zaawansowanie prac przy naszym wałku. Znowu wyprawa pontonem po Niemca spawacza, dalej do pomostu i potem samochodem. Cała procedura dojazdu do warsztatu mechanicznego jest tak niezwykła, że włączanie wstecznego przy pomocy śrubokręta nie zasługuje już na uwagę. Zresztą, wszystko to nieistotne; najważniejsze, że ośka gotowa. Teraz Niemiec pospawa i samoster będzie gotowy do montażu.
Przed wypłynięciem muszę jeszcze uruchomić nasz router sateliterny. I tu przykra niespodzianka. Iridium Go nie działa. Wszelkie próby naprawy, zarówno łagodne, jak i te bardziej brutalne, zawodzą. W tej sytuacji decydujemy się na zakup nowego urządzenia. W grę wchodzi zakup w USA; a to oznacza kolejne dni spędzone na kotwicowisku Las Brisas de Amador. Trudno, idziemy do mariny . Tam będzie łatwiej zrobić zaopatrzenie na jacht. Jak wyliczyliśmy, będzie tego z pół tony żywności i wody w butelkach. Gdybyśmy mieli to wszystko przewieźć pontonem na jacht, zajęło by to nam sporo czasu, o ile w ogóle dalibyśmy radę . A tak, zamówione online towary przywiozą do mariny, a dalej pod jacht przewieziemy je taczką. Proste, ale nie do końca. Wybierane online z dużym trudem przez trzy wieczory towary „uciekają" z koszyka. Z jakiegoś powodu, nam nieznanego, nie możemy zapłacić za zamówienie. Widzę jedynie komunikat : " Upss something go wrong". Z
a
drugim razem zrobiłem screeny naszego zamówienia. Próba zapłaty za zamówione towary skończyła się tak jak poprzednio; cała lista poszła w powietrze. Gdy już zrezygnowaliśmy z zakupów online, z tegoż supermarketu zadzwonił pracownik . Z jego pomocą i screenów, które mu wysłałem, ułożyliśmy listę na nowo. Oczywiście trzeba było zamieniać towary z listy, których nie mieli w sklepie, na takie, które akurat były. I tak, zamiast fasolki szparagowej w puszce dostaliśmy zielony groszek w puszce (w ilości 24 szt.). Bardzo lubimy fasolkę, ale czy aż tak lubimy zielony groszek się okaże. Czerwone wino okazało się winem czerwonym, ale półsłodkim (kto, do cholery, pija wino półsłodkie). I jeszcze kilka tego typu kwiatków. Chciej tu być człowieku nowoczesnym; online mi się zachciało… Never ever. Do sklepu — tylko z wózkiem, po staremu.
Iridium Go przyszło dokładnie tak jak oczekiwałem, czyli w piątek; ale wiadomość o tym otrzymaliśmy w sobotę. Szybka decyzja i stajemy na stopa na burcie naszego jachtu. Po chwili widzimy jakiś ponton zmierzający do dinghy docku. Nasze machanie rękoma i podskakiwanie przyniosło oczekiwany efekt. Ponton lekko zmienił kurs i płynie do nas. Tak, oczywiście możecie zabrać się z nami - deklarują mili Australijczycy. Dzięki nim nie musimy na tak długo i bez opieki zostawiać naszego pontonu. Tym razem droga do Shelter Bay przebiegła bezproblemowo. Udało się nam nawet zjeść kurczaka, w barze, który tak dobrze wspominamy. W niedzielę rano wykorzystujemy wynajęty samochód i robimy jeszcze ostatnie zakupy na targowisku (i jajka), czyli to, co się psuje najszybciej. Wszystko mamy ! W poniedziałek tylko odprawa graniczna, paliwo do silnika, zamontować samoster i wypływamy.
Wizyta w kapitanacie portu Flamenco oraz immigration przebiegła sprawnie i w miłej atmosferze (mimo dużej ilości papierków do wypełnienia).
Żegnani przez załogę Colibri odpływamy z kotwicowiska w kierunku wysp Galapagos.


Sent from Iridium Mail & Web.

Komentarze

  1. Super się czyta wciaga jak Juliusz Verne

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudownie się czyta, niech Wam Ocean będzie Spokojny, Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

AMANU - NUKU HIVA

Bora Bora Vanuatu

Vanuatu - Kupang