Vanuatu - Kupang

 


23.08.2022 do 06.09.2022

Niestety opuściłem się w pisaniu dziennika, a teraz muszę jakoś uzupełnić tę lukę

Dzień po festivalu, wyruszyliśmy na północ na zwiedzanie kolejnej wyspy, Espiritu Santo. Odległość do najbliższej zatoki była spora, bo aż 55 mil, więc trzeba się było śpieszyć. Najpierw wspomagaliśmy się silnikiem , po wyjściu poza wyspę, wiatr zaczął wiać z pełną mocą. Prędkość wzrosła do ponad 7-miu węzłów i dzięki temu zdążyliśmy na kotwicowisko przed zmierzchem. Rzucając kotwicę, mieliśmy utrudnione zadanie, ze względu na brak echosondy.

07.09.2022

Dzisiaj jedziemy na wycieczkę. Wstajemy więc o szóstej, zaraz po wschodzie słońca, pożywne śniadanie, patrz jajecznica, pakowanie plecaczków i do pontonu, aby nikt nie musiał na nas czekać. Na ścieżce wiodącej z plaży do hotelu spotykamy się z organizatorem wycieczki i kierowcą. Idziemy razem na parking gdzie stoi nasz samochód, Toyota Landcruiser pick-up. W szoferce miejsce tylko dla dwóch osób, więc musimy się wygodnie umieścić na desce położonej w poprzek skrzyni ładunkowej. Oprócz nas, na pace jedzie nasz przewodnik, który ponoć zna trochę angielski i dwie miejscowe kobiety. Z pełną beztroską siedzą na burcie samochodu. Standardy bezpieczeństwa zupełnie nie przystają do naszych przyzwyczajeń. Trzymamy się z całej siły i staramy, żeby nas kierowca nie zostawił gdzieś na zakręcie. Za zakrętem droga przypomina drogę przez pierwsze kilkaset metrów, potem droga składa się głównie z dziur wypełnionych wodą. Przy czym dziura ma długość kilkudziesięciu metrów i głębokość pół metra. Kierowca podjeżdżając do takiej dziury, zwalnia nieco , wjeżdża w to błoto i samochód brodzi w tej brei zanurzony po osie. Po 15 minutach takiej jazdy , tyłek mam już obity na kwadratowo. Na szczęście koloryt mijanych domostw, bujna tropikalna roślinność i rozmowa z towarzyszką podróży wynagradzają te trudy. Po godzinie takich podskoków jesteśmy na końcu drogi dostępnej dla naszej Toyoty. Zsiadamy z samochodu i dalej ruszamy pieszo. Najpierw droga z głębokimi koleinami wypełnionymi błotem, potem ścieżka, są jednakowo śliskie i błotniste. Jeden źle postawiony krok i zapadam się po kostkę w błotnistej mazi. Wędrujemy tak za naszym przewodnikiem dobra godzinę. Po drodze mijamy mostek z bambusowych drągów, w dole na głębokości kilkunastu metrów płynie piękny potoczek. Mostek jest tak lichy, że musimy go pokonywać pojedynczo. W końcu docieramy do wioski, gdzie możemy chwilę odpocząć i otrzymujemy kamizelki ratunkowe i dalej w drogę. Przez las , chaszcze, po błotnistych ścieżkach i obślizgłych drabinach, droga wydaje się nie mieć końca. Nareszcie docieramy do strumienia/rzeczki która płynąc po głazach, niknie w jaskini. Wielka szczelina w górze, w której ginie nasza rzeczka, robi wrażenie. Przez moment nachodzi mnie refleksja , czy aby na pewno tego chcę. Czy to rozsądne włazić w taką czeluść , mając za przewodników dno dwóch miejscowych młodzianów. Jest jednak za późno na tego typu dylematy. Włączamy więc nasze czołówki i zanurzamy się w tę czeluść brnąc w rwącej wodzie, miejscami po kolana miejscami zanurzeni po pas. Jakby było mało atrakcji , to musimy przechodzić przez kilkumetrowe głazy. Na szczęście nasi przewodnicy, każdy ma swojego, pokazują, którędy iść i gdzie stawiać stopę. W górze latają nietoperze, w konsekwencji czego , wszystkie głazy nieobmywane przez wodę są pokryte ich odchodami. Gdy zachodzi konieczność podpierania się dłońmi o taki głaz, nie jest to przyjemne uczucie. W tym momencie myślę tylko o tym, by szczęśliwie dobrnąć do końca jaskini. Mniej więcej w połowie długości jaskini , kolejna atrakcja. W stropie olbrzymia dziura przez która, z wysokości około 8 m wpada, wprost do naszej rzeczki, wodospad. Cuda, w tej jaskini można zobaczyć, jak niezwykłe rzeczy przyroda potrafi wyczarować. Cali mokrzy , ale szczęśliwi, że dotarliśmy cało do końca wyprawy jaskiniowej, wychodzimy na światło dzienne. Emocje, jakie mi towarzyszyły w czasie przejścia przez jaskinię, nie pozwalały w pęłni napawać się pięknem i groza tego miejsca. Szata naciekowa może nie była zbyt bogata, w porównaniu z innymi jaskiniami, ale fakt ,że dotarcie do niej kosztuje nie mało wysiłku. Na dodatek byliśmy tam sami bez tłumu turystów, ta pieniąca się wewnątrz rzeka, my zanurzeni w tej wodzie jakby zespoleni z otaczającą nas przyrodą, spowodował , że nigdy nie zapomnę tych chwil.

Koniec jaskini , wynurzyliśmy się na światło dzienne, nasza rzeczka wpada do większej rzeczki i nad nią robimy mała przerwę na lunch. Wokół wysokie górskie zbocza , z jednej strony , widok na rzekę kończy wodospad, z drugiej strony rzeka ginie gdzieś między olbrzymimi głazami. Tam własnie mamy iść, dokładnie nie wiemy, co nas tam czeka, może tak lepiej, bo teraz odwrotu to na prawdę nie ma. Un est vas, jak mówi nasz przewodnik, ruszamy, więc zanim. Dochodzimy do głazów, które zagradzają rzece drogę, po których rzeka spływa małą kaskadą w dół. Schodzimy więc ostrożnie w dół do poziomu rzeki. Nasz przewodnik skacze wprost na głęboką wodę, ja w obawie o moje dokumenty i telefon zamknięty w teoretycznie wodoszczelnej torbie, wchodzę powoli do wody i płynę w dół z wartkim nurtem, tuż obok skalnej ściany opadającej wprost do wody. Rzeka zatacza łuk i pcha mnie na tę ścianę skalną, więc muszę trochę popracować rękami, aby nie szorować po kamieniu. Na szczęście, po chwili nurt zwalnia i można spokojnie płynąć w dół. Po bokach rzekę ograniczają skalne ściany wznoszące się na wysokość kilkunastu metrów, tworząc głęboki kanion. Dla dopełnienia tego tak niezwykłego krajobrazu, do naszej rzeki spada wprost z bocznej ściany, niewielki wodospad. Woda z dołu , woda spada z góry. Tak niespotykane zjawisko. Płyniemy dalej wpław , docieramy do kolejnej zapory stworzonej przez olbrzymie bloki skalne.Woda przeciska się pomiędzy nimi, spadając kilkoma kaskadami w dół. My musimy zejść w dół po tych wielkich blokach. Na szczęście zejście jest ułatwione przez zamocowane stalowe klamry i liny, które zabezpieczają nasze zejście. Na dole kolejna niespodzianka, musimy przeprawić się na drugą stronę wartkiego nurtu rzeki. Rozciągnięta w poprzek lina ułatwia tę przeprawę. Przed nami kolejny odcinek wolnego nurtu rzeki, musimy więc trochę popracować rękoma, aby płynąć szybciej. Poza tym siedzimy w tej wodzie już prawie godzinę i pomimo tego ,że temperatura rzeki jest znacznie wyższa niż temperatura Dunajca , to robi się chłodno . Pracuję więc żwawo. Nasi przewodnicy widać,że są rozluźnieni, baraszkują w wodzie, nurkują, śpiewają . W pewnym momencie jeden z nich wyłowił krewetkę. Potrzeba do tego niebywałej zręczności. Przed nami jeszcze jedna kaskada , kilka minut w dół rzeką i juz wychodzimy na stromy brzeg. Ścieżka biegnie stromo pod górę, potem wspinamy się po drabinach. Pomimo tak intensywnego, pełnego wysiłku dnia, nie czuję zmęczenia. Około 16 tej, docieramy do wioski. Chaty z plecionki bambusowej kryte strzechą z liści palmowych. Jak się dowiedziałem, nie są to liście palmy kokosowej. Niestety nie znam nazwy tej palmy. Oczywiście nie ma mowy o oknach czy drzwiach, tym bardziej nie widać komina. Pierwotne warunki życia. Na środku wioski wiata wraz ze stołem na którym jest przygotowany dla nas lunch. Woda gorąca w termosie, kawa instant, świeżo upieczone bułeczki i kawałki papaji. Nie wiele, ale dla nas wystarczy. Chwila rozmowy , z mieszkańcami i czas ruszać w dół do naszego samochodu. Droga jest tak samo śliska, jak była sliska rano. Nic się nie zmieniło. Ześlizgujemy się więc w dół. Przez bambusowy mostek i po godzinie, jakże długiej godzinie, jesteśmy koło naszego samochodu. Acha, zapomniałem dodać ,że nasi przewodnicy, całą tę drogę pokonali na boso. Po kamieniach , w błocie , po krzakach, stąpając w wodzie nie widząc dna. Ci mogą wybrac się boso przez świat.

Po małej godzince spędzonej na pace naszej Toyoty, w pozycji zjeżdżającego po muldach narciarza, jesteśmy na naszej plaży. Ponton leży tam gdzie żeśmy go zostawili , a Euforia stoi bezpiecznie na kotwicy. Dzień pełen wrażeń zakończony.

08.09.2022

Dzisiaj, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, robimy odprawę wyjściową i wypływamy do Indonezji. Wszystkie dokumenty spakowane i płyniemy do urzędu celnego. Ten spory kawałek zatoki pokonujemy dosyć szybko dzięki spokojnej wodzie, co nie często się tu zdarza. Oby tylko udało się znaleźć odpowiednie miejsce do wyjścia na brzeg. Nabrzeże jest przygotowane do cumowania przez statki towarowe, a nie takie pływadełka jak nasz ponton. Na szczęście na samym końcu stoi zacumowana motorówka policyjna. Cumujemy do burty. Uprzejmy policjant pozwolił nam stanąć przy burcie, Marka zaprosił na pokład pod daszek, a sam udał się na pozycję wartowniczą, czyli zaległ na koi. Ja niestety muszę zabrać się do pracy. Jedno okienko , kilka druczków do wypełnienia, mały spacer do imigration . Znowu kilka druków do wypełnienia i stempelki w paszportach. Z powrotem do Customs, zapłata za port, w kwocie 80 USD. Jaki port? To co najwyżej kiepskie kotwicowisko i Otrzymuję certyfikat odprawy celnej. Ufff, wszystko poszło dosyć sprawnie. Jeszcze ostatnie zakupy i na Euforię. Teraz pozostało tylko założyć samoster i w drogę. Z małego tylko zrobił się spory kłopot. Pękł pręt popychacza, wykonany ze stalowego pręta, lecz osłabiony wywierconym w poprzek otworem. Nasze plany musimy odłożyć na bliżej nieokreślone potem. Najpierw zwołałem konsylium, zaprosiłem pierwszego oficera. Razem pochyliliśmy się nad problemem. Każdy wysunął swoją koncepcję usunięcia awarii. Długo broniliśmy swojego stanowiska, w końcu minęła godzina 17-sta i było za późno, aby wdrożyć te nasze pomysły. Wypiliśmy kawę, na to zawsze znajdzie się czas i postanowiliśmy poczekać na kolejny dzień.

09.09.2022

09.09.2022

Po obudzeniu się, okazało się,że problem nie znikł trzeba działać. Zwyciężyła moja koncepcja, wymyslona na poczekaniu i płyniemy do stoczni położonej w pobliżu. Jest pomost z drabinką, wysiadam z pontonu i idę szukać pomocy. Pierwszą osoba, która się mną zainteresowała, jest Australijczyk prowadzący tam szkołę żeglarstwa. Prowadzi mnie do szefa tej stoczni. Znowu narada jak zaradzić problemowi i jedziemy do kolejnej stoczni, gdzie mają lepszego spawacza. Lepszy spawacz popatrzył , powiedział ,że się zrobi. Chwile pomyślał ile ściągnąć z białasa i rzucił 5000 vatu , czyli około 50 USD. Jak za 5 minut roboty, na tyle oceniam czasochłonność tych prac, to raczej wygórowana stawka. Cóż robić, trzeba się zgodzić. Wracam więc na jacht i czekam za informacja od Australijczyka, bo tak miała wyglądać komunikacja. Spawacz do szefa stoczni, potem szef do Australijczyka, Australijczyk do mnie. Po 1,5 godziny dzwonię do Australijczyka , ten nie odpowiada. Płynę więc do stoczni, nigdzie nie ma ani Australijczyka, ani szefa. Idę więc na pieszo do następnej stoczni w poszukiwaniu spawacza filipińczyka. Okazało się,że już gotowe. Chwila sympatycznej rozmowy, kto by nie był sympatyczny za taką kasę, i już wracam na jacht, aby jak najszybciej poskładać nasz samoster. Nie było to takie proste, trzeba było wprowadzić kilka modyfikacji. Tu obciąć, tam przeciąć, stuknąć młotkiem i już samoster zamocowany na rufie. Oby tylko, po tych naszych modyfikacjach, działał jak należy.

Około 14 tej , podnosimy kotwicę i wraz ze sprzyjającym prądem płyniemy w kierunku oceanu. W miejscu, gdzie prąd pływowy w cieśninie między wyspami spotyka się z falą oceaniczną, tworzą się stojące fale, bardzo strome i krótkie, atakuą as zaciekle. Na szczęście fala oceaniczna nie jest duża, więc ta powstała a styku oceanu i prądu w cieśninie nie jest wyska. Przed nami 1500 mil pustego oceanu. Kawał drogi do przebycia, oby wiatr sprzyjał, a awarie omijały.

11.09.2022

Dzień spokojnej oceanicznej żeglugi. Dopiero wieczorem zebrały się ciemne chmury a wraz z nimi błyskawice. Burza z wyładowaniami atmosferycznymi nie jest przyjemna w ogóle, a już na środku oceanu szczególnie. Zmieniamy nieco kurs, aby ominąć te błyskawice. Co mogę więcej zrobić. Odłączyć anteny od radia i AIS-a, aby w razie czego nie uległy spaleniu. Poza tym pomodlić się do stwórcy,żeby nas ocalił. Pamiętam, że babcia stawiała gromnicę w oknie. My nie mamy ani okna, ani gromnicy. Więc płyniemy dalej. Marek w swej beztrosce śpi sobie w najlepsze. Na szczęście burza przeszła bokiem. Najbliższe błyskawice były w odległości około 3 km.

12.09.2022

Kolejny dzień spokojnej żeglugi. Wiatr z baksztagu około14 kn. Fala niewielka, tak do 1,5 m. Prędkość 5,5 do 6,6 węzła. Czegóż chcieć więcej? Placka. Po małej godzince placek gotowy. Poczekamy trochę, aby ostygł.

14.09.2022

Wczoraj się rozdmuchało , wiatr lekko zmienił kierunek, a siła wiatru wzrosła do 20 węzłów. Musieliśmy się zarefować, a prędkość i tak mamy do 8 knotów. Trochę nami pomiata. Grzywacze przychodzą raz lewej burty raz z prawej. Za poprzednią dobę pokonaliśmy 133 mile. Dzisiaj wynik powinien być jeszcze lepszy.

Cały czas nie mamy visy indonezyjskiej. Nasz agent przez dwa dni nie odpowiadała na moje sms, w końcu się odezwała. Zgubiła ponoć telefon i nie ma naszych dokumentów odprawy granicznej z Vanuatu. Zdjęcie, które zamieszczała jako awatar na whats appie, świadczyło o tym,że to nie jest poważna osoba, teraz kolejny argument za tą tezą. Cóż robić, zapłaciliśmy już za te visy, musimy więc brnąć dalej. Pytanie , tylko jak długo.

15.09.2022

Dzisiejszy dzień , raczej nie zapisze się dobrze w mojej pamieci. W czasie kiedy sobie smacznie spałem po mojej nocnej wachcie , obudził mnie, wyraźnie zdenerwowany Marek. . - Witek wstawaj szybko, cos pizgło

Bez zbędnego ubierania , wyskoczyłem z koi w piżamie, sprawdzam co sie stało . Bez wątpienia coś trzeszczy w okolicy podwięzi wantowej. Wyskakuję na pokład i widzę ,że podwięź wraz z pokładem unosi się i opada o kilka centymetrów . Maszt jednak stoi. Szybko pod pokład. Odkręcam klapkę maskująca przejście wzmocnienia podwięzi wantowej i sprawa stała się jasna. Urwało się wzmocnienie podwięzi, które przenosiło całą siłę pochodzącą od want na kadłub. Wanty są zamocowane tylko do pokładu. Sprawa wymaga natychmiastowej reakcji. Trzeba awaryjnie połączyć okucie podwięzi, które jest zamocowane do pokładu z prętem przymocowanym do kadłuba. Tylko jak to zrobić, przy tak ograniczonych srodkach. Tu jednak z pomocą przyszło mi doświadczenie wyniesione z mojej pracy zawodowej, gdzie niejednokrotnie musiałem łapać i wyciągać urwany lub przechwycony przewód wiertniczy. Dwa kawałki płaskownika z powierconymi już otworami, pozostałość po wykonywaniu dodatkowego sztagownika. Dwa ściągacze M 10, kilka śrub M 10, trzy duże klucze płaskie, dwie klerynki i udało się połączyć okucie pokładowe z prętem stalowym. Wszystko to po ciemku, na kołyszącym się jachcie i w stresie. Po trzech godzinach walki , można było uznać,że maszt jest bezpieczny. Można rozwinąć trochę genui i płynąć dalej. Rozwinąć, ale tylko trochę, aby obciążenia want nie było za duże, a jednocześnie, żeby jacht płynął, bo do najbliższego portu mamy 500 mil. W pierwszym odruchu chcieliśmy płynąć do najbliższego portu. W grę wchodziło Cairns w Australii albo Port Moresby na Papui-Nowej Gwinei. Tu i tu około 500 NM. Na dodatek problem z brakiem wizy. Po kilku godzinach żeglugi , gdy nic się złego nie działo, a jednocześnie prędkość nie spadła znacząco. Stwierdziłem ,że jeżeli przepłyniemy 500 mil po zafalowanym oceanie, to przepłyniemy dodatkowo jeszcze 600 po morzu Arafura ,które jest morzem wewnętrznym i gdzie zafalowanie powinno być mniejsze

16.09.2022

Wzmocnienie podwięzi wantowej działa. Nic złego się nie stało. Żeglujemy dalej w kierunku cieśniny Torresa. Wczorajszy przegląd liofilizatów wykazał ,że posiadamy na stanie bigos i to w sporej ilości , na 9 obiadów. Jemy więc na obiad bigos z ziemniaczkami. Poezja , ten smak. Jak narody , takie jak Włosi czy Francuzi mogą mówić ,że ich kuchnia jest najlepsza , nie znając bigosu. Bigos to najlepsze danie.

Własnie skończyliśmy kąpiel deszczową , spłukanie ciała, od czasu do czasu, słodka woda jest jednak przyjemne.

18.09.2022

Dzisiaj, zaraz po śniadaniu, przygotowałam naszą wędkę, czyli żyłka 0.5 mm z przynęta. Poprzednie razy zastosowałem woblerek w postaci metalowej rybki. Dzisiaj wracam do imitacji kalmara. Godzina obiadu się zbliżała, a żdna ryba nie nabrała się na naszą przynetę . Zabrałem się więc za przygotowanie obiadu z naszych zapasów. Wołowina ze słoika , makaron i obiad gotowy. I wtedy , jak na złość, coś się złapało. Coś dużego, bo idzie opornie. Muszę założyć rękawice, bo gołymi rękoma nie daje rady.Ciągnę , w kokpicie kłębi się żyłka, Marek przynosi nóż i deskę do krojenia, a ja ciągnę tę żyłkę. Na reszcie jest tuż za rufą . Chwila dla reportera, pamiątkowe zdjęcia. Najpierw w wodzie, potem z wędkarzem. Spora sztuka , metr długości jak nic. Ale taka jakaś szczupła. I teraz pytanie, co to jest. W wyniku konsultacji międzynarodowych oraz głosowania ustaliliśmy,że to wahoo. Te ryby złapane daleko od rafy, nie powinny być zarażone cigiterią. Na Nuku Hivie napatrzyłem się, jak miejscowi oprawiają tuńczyki,więc sądziłem ,że pójdzie mi to równie szybko. Ale nie, niestety nie poszło tak sprawnie. Zwłaszcza, że robiłem to na dnie kokpitu, który tańczył na fali. Teraz pytanie , co zrobić z taką ilością mięsa, będzie tego z 3 kg. Część smażona na kolację , część do słoików w occie, część do lodówki , jutro zrobię wahoo w sosie cuury.

19.09.2022

Pierwotnie miałem koncepcę, żeby przejść Torresa trasą, którą idą wszystkie statki. Jednakże Marek wynalazł inną trasę . Moglibyśmy przejść przez barierę w rafie w innym miejscu, zaoszczędziłoby to nam 50 mil drogi. Na mapie nie wyglądało to żle. Tyle że bylibyśmy tam w środku nocy. Czyli musimy zwolnić. Zwinięcie gieni niewiele dało , łódka dalej płynie z prędkością 4,5 kn, czyli za dużo. Pierwszym pomysłem na zwolnienie było użycie dryfkotwy jako hamulca. Mamy dryfkotwę , jest trochę lichawa, więc będzie okazja ją wypróbować. Rzeczywiście działa , prędkość spadła do 2 węzłów, czyli jest ok. Niestety po 10 minutach prędkość znowu wzrosła, szlag trafił dryfkotwę. Nowym, radykalnym pomysłem na wyhamowanie łódki jest rzucenie zapasowej kotwicy. Chwila na zastanowienie , jak my ją wyciągniemy z powrotem na tym zafalowanym oceanie. Koncepcja ny wyciąganie jest, więc kotwica za burtę. Prędkość spadła do około 2 węzłów, czyli jest dobrze. Może nie tak do końca dobrze. Przy tak, małej prędkości, nadchodząca od rufy fala, uderza w dno z dużą siłą, aż cały kadłub drży. Nie jest to sytuacja komfortowa. Nadeszła noc, siła wiatru wzrosła, uderzenia fali oraz uwaga na mapie, którą przeczytałem dopiero przy większej skali mapy, mówiąca o tym, że przejściem tym można żeglować jedynie po zapoznaniu z locją, oraz fala dochodząca do 4 metrów wysokości, spowodowały ,że zmieniłem decyzję. Popłyniemy szlakiem statków handlowych. Jest to droga dłuższa, ale bezpieczniejsza. Bezpieczniejsza, bo oznakowana i dobrze skartowana. Elementem, którego się najbardziej obawiałem, było wejście między rafy z tak wysoką falą. Moja wyobraźnia rysowała tę wielką falę załamującą się na płyciźnie między rafami, a nasz jacht serfujący w dół z falą . Następnie fala obraca jacht bokiem i kładzie masztami na wodzie. Płyniemy więc w kierunku Pandora Passage , a dalej Blight Entrance. Poczułem wielką ulgę.

22.09.2022

Dzisiejszej nocy pożegnaliśmy się z Pacyfikiem. W ciągu siedmiu miesięcy spędzonych na tym oceanie, przepłyneliśmy ponad 11 tysięcy mil morskich. Odwiedziliśmy wiele wspaniałych wysp, poznaliśmy kilku ciekawych ludzi. Zobaczyliśmy jak ciekawy to rejon, ile jeszcze jest miejsc , do których nie dotarliśmy. Na razie jednak musimy się skupić na nawigowaniu pośród raf i przepływających statków.

23.09.2022

Jak do tej pory, prąd pływowy był niewielki, w związku z tym jego kierunek nie miał istotnego znaczenia. Kilka przepływających statków, dzięki AIS-owi nie stanowiło problemu, teraz jednak znaleźliśmy się w cieśninie pomiędzy dwoma wyspami, gdzie prąd może mieć większą prędkość. Na szczęście, zgodnie z Marka powiedzeniem, " co drugi głupi ma szczęście, na mnie wypadło", prąd popycha nas we właściwym kierunku i zwiększa naszą prędkość o około 3 węzły. Gdybyśmy byli o 6 godzin wcześniej albo później prąd miałby przeciwny kierunek i praktycznie stalibyśmy w miejscu.

24.09.2022

Poranek przywitał nas słońcem i lekkim wiatrem z baksztagu. Fali prawie nie ma i dzięki temu możemy płynąć. Genoa wypełniona wiatrem ciągnie nas do przodu z prędkością najpierw 3,5 węzła, później spada do 2 węzlów. Napawam się spokojną , relaksującą żeglugą. Jednak stare lądowe nawyki nie pozwalają mi siedzieć zbyt długo w bezczynności. Zabieram się więc za porządki w szafkach, potem szycie rozprutego bimini i czas szybko i pożytecznie leci. Po południu okazuje się, że musimy zmienić hals, bo już dalej nie można odpadać, a nasz kurs odbiega od zakładanego. Po wykonaniu zwrotu zauważamy, że dzięki zmianie kursu udało się nie wpłynąć w sieci. Jeszcze mała korekta kursu i płyniemy wzdłuż sieci, które wydają się nie mieć końca. Po włączeniu tabletu z aplikacją AIS , poprzednio zawiesił się, okazuje się, że na ekranie jest wiele nadajników AIS. Niektóre z nich to boje oznaczające sieci, a niektóre statki rybackie. Dopiero po zapadnięcia zmroku wyprzedzamy statek rybacki holujący sieci, zagradzające nam drogę. Jeżeli wszystkie sieci będą tak oznakowane , to damy radę. W nocy wymijamy jeszcze kilka takich zestawów

25.09.2022

Kolejny piękny poranek. Wiatr trochę silniejszy i dzięki temu Euforia rozwija prędkość powyżej 5 węzłów. Oby tak dalej , a za 5 dni będziemy w Saumlaki. Wczoraj wieczorem odezwała się nasza agentka, pytając, czy dostałem visę. Na moje zapytanie, kiedy wysłała i na jaki adres, już nie odpowiedziała. Ręce opadają, nie wiem, czy jawnie nas oszukuje , czy jakaś nie poskładana.

01.10.2022

Jak cudownie jest przespać całą noc bez konieczności wstawania na wachtę. Cudowna cisza , jacht nie kołysze. Wprawdzie na zewnątrz jeszcze ciemno , ale jestem już wyspany. Wczoraj padłem zaraz po kolacji. Przespałem chyba z dziesięć godzin, więc wystarczy już tego spania, ale poleżeć i posłuchać audio buka można. Wczoraj dopłynęliśmy do Saumlaki. Niestety , mamy tylko jedną wizę, to znaczy jest moja , Marka wizy jeszcze nie ma. Z niewiadomego powodu, moja wiza została wydana , Markowa ma status procesing . Cały wczorajszy dzień zastanawiałem się który wariant wybrać. Czy stanąć na kotwicy i czekać na wizę , czy robić odprawę ,a dla Marka VOA.

11.10.2022

No i zabrali nam wiatr. Na nocną wachtę przyszedłem, kiedy nasza prędkość wynosiła 1,5 węzła . Po godzinie uznałem ,że szkoda żagla, który szorował po relingu, zrolowałem więc gienię i się kołyszemy na martwej fali. Od rana zapanował klimat z powieści Conrada, Smuga Cienia. Powietrze drgające z gorąca. W kokpicie, pomimo bimini dającego trochę cienia, trudno wysiedzieć. Z niepokojem czekam na godziny południowe.

Muszę wypełnić tę lukę w moim dzienniku, która powstała po przybyciu do Saumlaki. Sytuacja związana z wizami , a następnie z odprawą graniczną była tak absorbująca, że trudno było się skupić na czymś innym, ale po kolei.

Zdecydowaliśmy się, jeszcze w piątek, wystąpić o VOA dla Marka, niestety było już za późno, żeby dokonać wpłaty w banku i dlatego musieliśmy czekać na jachcie aż do poniedziałku. Te dwie doby nieróbstwa na jachcie jakoś przeleciały i w poniedziałek od rana czekamy na naszego miejscowego agenta, Higinsa. Po dwóch godzinach czekania otrzymuję wiadomość od moje żony , że Higins dokonał już wpłaty na wizę i za chwilę zabierze urzędników z quarantine i przypłynie na jacht. Po kolejnej godzinie, następna wiadomość via moja żona w Polsce, że już wsiadają do łodzi i płyną. No, na reszcie już się skończy czekanie, pomyślałem w mej naiwności. Następna godzina czekania i okazuje się ,że to ja muszę popłynąć naszym pontonikiem i odebrać oficjeli. Ponton szybko na wodę i po chwili płynę na brzeg. Było trochę problemu ze zidentyfikowaniem miejsca, gdzie mam odebrać urzędnika i agenta, ale w końcu udało się ich znaleźć i dowieźć na Euforię. Od tej chwili proces odprawy poszedł gładko, ale to nie znaczy ,że szybko. Urzędnik był sympatyczny , wypisał jakieś kwity, zrobi zdjęcia, wziął do teczki dwa piwa i odwiozłem go na ląd. Potem przyszła kolej na imigration. Znowu musiałem przywieźć z lądu dwóch urzędników, znowu sterta formularzy. Okazało się ,że VOA, jaką otrzymał Marek była pierwszą , która wydali w tym urzędzie. Na całe szczęście urzędnicy, młodzi ludzie, byli bardzo sympatyczni i wszystko przebiegło bez problemów. Z customs sytuacja się powtórzyła, z tą różnicą, że musieliśmy z Higinsem pojechać busikiem do ich biura. Tam okazało się ,że w VDS (vessel declaration system) nie widać naszej deklaracji. Urzędnik pomógł mi wysłać jeszcze raz nasza deklaracje, wypełnioną jeszcze na Vanuatu i wróciliśmy na jacht. Zeby było szybciej celnik podwiózł mnie swoim motocyklem do naszego pontonu. I znowu kilogramy wyełnionych druków , piękne pięczęci, wiele podpisanych przeze mnie dokumentów. W przypadku urzędników customs, tak jak poprzednio, wszystko przebiegło w miłej atmosferze. Kilka zdjęć na jachcie, aby urzędnicy mieli potwierdzenie ,że solidnie wykonali swoją pracę i kontrola zakończona. Pozostała tylko wizyta w kapitanacie portu, ale tą, ze względu na późną porę odłożyłem na następny dzień. Najważniejsze ,że możemy już zejść na ląd. Przejść się między ludźmi , kupić loda i chleb. Pierwsze wrażenia jakie odniosłem z wizyty na lądzie nie są zbyt dobre. Domki niewielkie i zaniedbane. Króluje dykta i zardzewiała blacha falista. W co drugim domku , sklepik ze wszystkim. Większe sklepy są własnością chińczyków. Jedynie meczet i kościół sprawiają wrażenie zadbanych. Następnego dnia udałem się z Higinsem do kapitanatu portu. Okazało się ,że niepotrzebnie. Dopiero dzień przed opuszczeniem kotwicowiska powinienem zrobić odprawę. No i dobrze , jeden urząd mniej. Jesteśmy więc już oficjalnie , zgodnie z przepisami miejscowego prawa, w Indonezji. Wynajmujemy więc taksówkę i jedziemy na wycieczkę po okolicach Saumlaki. Nie ma tu nic ciekawego do oglądania. Jedynie miejscowe sanktuarium , z potężną figurą Chrystusa, robi na nas spore wrażenie. Ciekawostką jest miejscowy producent alkoholu. Może bardziej bimbrownik niż producent. Materiałem do produkcji jest sok z palmy kokosowej. Z uciętej gałązki , na której wiszą kokosy , kapie sok. Sok jest zbierany do pojemników , a następnie poddawany kilkudniowej fermentacji. Dalej to już normalna destylacja. Ciekawa była chłodnica wykonana z kilkumetrowej rury biegnącej pod kątem w dół i chłodzonej tylko powietrzem. Efektem tego procesu był zwykły dosyć mocny bimber.


Kolejnego dnia umówiłem się z Higinsem na poszukiwanie warsztatu, który mógłby wykonać wzmocnienie pękniętej podwięzi wantowej. Pierwszy warsztat, który odwiedziliśmy , posiadał odpowiedni kawałek zardzewiałej blachy. Wystarczyło wytrasować kształt i pięć punktów pod otwory. Niestety warsztat ten nie posiadał suwmiarki ani punktaka. Właściciel spoglądał na dostarczony mu rysunek techniczny, jakby pierwsze widział rysunek. Cóż, sam wytrasowałem i na punktowałem miejsca wiercenia, ale gdy zobaczyłem ,że fachowiec zaczyna wiercić zwykła ręczną wiertarką, nie wytrzymałem i poszliśmy szukać innego warsztatu. Dopiero w czwartym warsztacie była wiertarka stołowa i odpowiednie wiertła, ale nie było odpowiedniej blachy. Trzeba więc była wrócić do poprzedniego fachowca i kupić przygotowany do wiercenia element i udać się z powrotem do tego z wiertarką. Zwrotów akcji w czasie wzmacniania naszej podwięzi, było jeszcze kilka, ale żeby nie zanudzać czytelnika, powiem tylko ,że cała operacja zjłęła nam dwa dni.

Kolejnym przykładem jak nieefektywnie jest urządzona administracja, jest telekomunikacja. Gdy w innych krajach zakup karty sim zajmuje od 5 do 30 min , to w Saumlaki trwało to 2 dni i 4 wizyty w biurze. Całe szczęście, że moja żona nie widziała obsługującej mnie dziewczyny, bo na pewno podejrzewałaby, że to z mojej inicjatywy jest ta duża ilość wizyt. Tak, tak, trzeba wykazać się dużą dozą cierpliwości, żeby cokolwiek załatwić w tym kraju. Jednakże ludzie wydają się życzliwi i sympatyczni.

W końcu przyszedł ten dzień, 8-mego października, kiedy wszystko było zakupione, odprawa w kapitanacie portu zrobiona i możemy wypływać w stronę Kupangu. Zegluga była piękna i szybka przez dwa dni, potem słabiej, aż dzisiaj zupełnie zdechło. Do Kupangu za daleko, żeby płynąć na silniku, poza tym mamy dużo czasu do przyjazdu żon, więc, zamiast stać w zatoczce na kotwicy, postoimy na środku morza. Marek założył drabinkę i co pół godziny wchodzę do wody, żeby się ochłodzić. Nie na wiele si25.09.2022

Kolejny piękny poranek. Wiatr trochę silniejszy i dzięki temu Euforia rozwija prędkość powyżej 5 węzłów. Oby tak dalej , a za 5 dni będziemy w Saumlaki. Wczoraj wieczorem odezwała się nasza agentka, pytając, czy dostałem visę. Na moje zapytanie, kiedy wysłała i na jaki adres, już nie odpowiedziała. Ręce opadają, nie wiem, czy jawnie nas oszukuje , czy jakaś nie poskładana.

01.10.2022

Jak cudownie jest przespać całą noc bez konieczności wstawania na wachtę. Cudowna cisza , jacht nie kołysze. Wprawdzie na zewnątrz jeszcze ciemno , ale jestem już wyspany. Wczoraj padłem zaraz po kolacji. Przespałem chyba z dziesięć godzin, więc wystarczy już tego spania, ale poleżeć i posłuchać audio buka można. Wczoraj dopłynęliśmy do Saumlaki. Niestety , mamy tylko jedną wizę, to znaczy jest moja , Marka wizy jeszcze nie ma. Z niewiadomego powodu, moja wiza została wydana , Markowa ma status ....... . Cały wczorajszy dzień zastanawiałem się który wariant wybrać. Czy stanąć na kotwicy i czekać na wizę , czy robić odprawę ,a dla Marka VOA.

11.10.2022

No i zabrali nam wiatr. Na nocną wachtę przyszedłem, kiedy nasza prędkość wynosiła 1,5 węzła . Po godzinie uznałem ,że szkoda żagla, który szorował po relingu, zrolowałem więc gienię i się kołyszemy na martwej fali. Od rana zapanował klimat z powieści Conrada, Smuga Cienia. Powietrze drgające z gorąca. W kokpicie, pomimo bimini dającego trochę cienia, trudno wysiedzieć. Z niepokojem czekam na godziny południowe.

Muszę wypełnić tę lukę w moim dzienniku, która powstała po przybyciu do Saumlaki. Sytuacja związana z wizami , a następnie z odprawą graniczną była tak absorbująca, że trudno było się skupić na czymś innym, ale po kolei.

Zdecydowaliśmy się, jeszcze w piątek, wystąpić o VOA dla Marka, niestety było już za późno, żeby dokonać wpłaty w banku i dlatego musieliśmy czekać na jachcie aż do poniedziałku. Te dwie doby nieróbstwa na jachcie jakoś przeleciały i w poniedziałek od rana czekamy na naszego miejscowego agenta, Higinsa. Po dwóch godzinach czekania otrzymuję wiadomość od moje żony , że Higins dokonał już wpłaty na wizę i za chwilę zabierze urzędników z quarantine i przypłynie na jacht. Po kolejnej godzinie, następna wiadomość via moja żona w Polsce, że już wsiadają do łodzi i płyną. No, na reszcie już się skończy czekanie, pomyślałem w mej naiwności. Następna godzina czekania i okazuje się ,że to ja muszę popłynąć naszym pontonikiem i odebrać oficjeli. Ponton szybko na wodę i po chwili płynę na brzeg. Było trochę problemu ze zidentyfikowaniem miejsca, gdzie mam odebrać urzędnika i agenta, ale w końcu udało się ich znaleźć i dowieźć na Euforię. Od tej chwili proces odprawy poszedł gładko, ale to nie znaczy ,że szybko. Urzędnik był sympatyczny , wypisał jakieś kwity, zrobi zdjęcia, wziął do teczki dwa piwa i odwiozłem go na ląd. Potem przyszła kolej na imigration. Znowu musiałem przywieźć z lądu dwóch urzędników, znowu sterta formularzy. Okazało się ,że VOA, jaką otrzymał Marek była pierwszą , która wydali w tym urzędzie. Na całe szczęście urzędnicy, młodzi ludzie, byli bardzo sympatyczni i wszystko przebiegło bez problemów. Z customs sytuacja się powtórzyła, z tą różnicą, że musieliśmy z Higinsem pojechać busikiem do ich biura. Tam okazało się ,że w VDS (vessel declaration system) nie widać naszej deklaracji. Urzędnik pomógł mi wysłać jeszcze raz nasza deklaracje, wypełnioną jeszcze na Vanuatu i wróciliśmy na jacht. Zeby było szybciej celnik podwiózł mnie swoim motocyklem do naszego pontonu. I znowu kilogramy wyełnionych druków , piękne pięczęci, wiele podpisanych przeze mnie dokumentów. W przypadku urzędników customs, tak jak poprzednio, wszystko przebiegło w miłej atmosferze. Kilka zdjęć na jachcie, aby urzędnicy mieli potwierdzenie ,że solidnie wykonali swoją pracę i kontrola zakończona. Pozostała tylko wizyta w kapitanacie portu, ale tą, ze względu na późną porę odłożyłem na następny dzień. Najważniejsze ,że możemy już zejsć na ląd. Przejść się między ludźmi , kupić loda i chleb. Pierwsze wrażenia jakie odniosłem z wizyty na lądzie nie są zbyt dobre. Domki niewielkie i zaniedbane. Króluje dykta i zardzewiała blacha falista. W co drugim domku , sklepik ze wszystkim. Większe sklepy są własnością chińczyków. Jedynie meczet i kościół sprawiają wrażenie zadbanych. Następnego dnia udałem się z Higinsem do kapitanatu portu. Okazało się ,że niepotrzebnie. Dopiero dzień przed opuszczeniem kotwicowiska powinienem zrobić odprawę. No i dobrze , jeden urząd mniej. Jesteśmy więc już oficjalnie , zgodnie z przepisami miejscowego prawa, w Indonezji. Wynajmujemy więc taksówkę i jedziemy na wycieczkę po okolicach Saumlaki. Nie ma tu nic ciekawego do oglądania. Jedynie miejscowe sanktuarium , z potężną figurą Chrystusa, robi na nas spore wrażenie. Ciekawostką jest miejscowy producent alkoholu. Może bardziej bimbrownik niż producent. Materiałem do produkcji jest sok z palmy kokosowej. Z uciętej gałązki , na której wiszą kokosy , kapie sok. Sok jest zbierany do pojemników , a następnie poddawany kilkudniowej fermentacji. Dalej to już normalna destylacja. Ciekawa była chłodnica wykonana z kilkumetrowej rury biegnącej pod kątem w dół i chłodzonej tylko powietrzem. Efektem tego procesu był zwykły dosyć mocny bimber.


Kolejnego dnia umówiłem się z Higinsem na poszukiwanie warsztatu, który mógłby wykonać wzmocnienie pękniętej podwięzi wantowej. Pierwszy warsztat, który odwiedziliśmy , posiadał odpowiedni kawałek zardzewiałej blachy. Wystarczyło wytrasować kształt i pięć punktów pod otwory. Niestety warsztat ten nie posiadał suwmiarki ani punktaka. Właściciel spoglądał na dostarczony mu rysunek techniczny, jakby pierwsze widział rysunek. Cóż, sam wytrasowałem i na punktowałem miejsca wiercenia, ale gdy zobaczyłem ,że fachowiec zaczyna wiercić zwykła ręczną wiertarką, nie wytrzymałem i poszliśmy szukać innego warsztatu. Dopiero w czwartym warsztacie była wiertarka stołowa i odpowiednie wiertła, ale nie było odpowiedniejo blachy. Trzeba więc była wrócić do poprzedniego fachowca i kupić przygotowany do wiercenia element i udać się z powrotem do tego z wiertarką. Zwrotów akcji w czasie wzmacniania naszej podwięzi, było jeszcze kilka, ale żeby nie zanudzać czytelnika, powiem tylko ,że cała operacja zajęła nam dwa dni.

Kolejnym przykładem jak nieefektywnie jest urządzona administracja, jest telekomunikacja. Gdy w innych krajach zakup karty sim zajmuje od 5 do 30 min , to w Saumlaki trwało to 2 dni i 4 wizyty w biurze. Całe szczęście, że moja żona nie widziała obsługującej mnie dziewczyny, bo na pewno podejrzewałaby, że to z mojej inicjatywy jest ta duża ilość wizyt. Tak, tak, trzeba wykazać się dużą dozą cierpliwości, żeby cokolwiek załatwić w tym kraju. Jednakże ludzie wydają się życzliwi i sympatyczni.

W końcu przyszedł ten dzień, 8-mego października, kiedy wszystko było zakupione, odprawa w kapitanacie portu zrobiona i możemy wypływać w stronę Kupangu. Żegluga była piękna i szybka przez dwa dni, potem słabiej, aż dzisiaj zupełnie zdechło. Do Kupangu za daleko, żeby płynąć na silniku, poza tym mamy dużo czasu do przyjazdu żon, więc, zamiast stać w zatoczce na kotwicy, postoimy na środku morza. Marek założył drabinkę i co pół godziny wchodzę do wody, żeby się ochłodzić. Nie na wiele się to zdaje, woda w morzu ma temperaturę wyższą niż temperatura ciała, dopiero na głębokości 1 m jest nieco chłodniejsza i studzi organizm. Lejący się z nieba żar, wysysa z człowieka wszelką energię, jedynym pragnieniem jest przetrwać do wieczora. Woda wokół jachtu, niezmącona żadnym powiewem wiatru przypomina płynny metal falujący leniwie.

12.10.2022

Jak po deszczu przychodzi słońce, tak po flaucie przychodzi wiatr. Wiatr przyszedł, ale żeby nie było za dobrze, wieje w mordę. Halsujemy się więc powoli do Kupangu.

13.10.2022

Do Kupangu pozostało około 90 mil i wygląda, że dojdziemy tam jednym halsem


to zdaje, woda w morzu ma temperaturę wyższą niż temperatura ciała, dopiero na głębokości 1 m jest nieco chłodniejsza i studzi organizm. Lejący się z nieba żar, wysysa z człowieka wszelką energię, jedynym pragnieniem jest przetrwać do wieczora. Woda wokół jachtu, niezmącona żadnym powiewem wiatru przypomina płynny metal falujący leniwie.

12.10.2022

Jak po deszczu przychodzi słońce, tak po flaucie przychodzi wiatr. Wiatr przyszedł, ale żeby nie było za dobrze, wieje w mordę. Halsujemy się więc powoli do Kupangu.

13.10.2022

Do Kupangu pozostało około 90 mil i wygląda, że dojdziemy tam jednym halsem. 

Niestety jednym halsem nie daliśmy rady, ale i tak poszło ładnie i o 0230 stoimy na kotwicy za wyspą w odległości 15 nm od Kupangu.






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bora Bora Vanuatu

Chichime

Contadora